Zaznacz stronę

Studenci CE UW na granicy polsko-ukraińskiej.

14 kwietnia 2022

Facebooktwitter

W zeszłym tygodniu grupa studentów Centrum Europejskiego UW odbyła 4 dniowe warsztaty na granicy polsko-ukraińskiej.

 

W czwartek (7 kwietnia 2022 r.) grupa studentów z Centrum Europejskiego UW, tj. Szymon Bogusz, Oleksii Czeplanski i Mateusz Ryczek (pod czujnym okiem inicjatora przedsięwzięcia: dr hab. Mikołaja Rakusa-Suszczewskiego) wyruszyła na czterodniowe warsztaty i badania terenowe na granicę polsko-ukraińską.

Ich celem było przyjrzenie się unikalnemu zjawisku, jakim są tzw. punkty recepcyjne dla uchodźców. Studenci przyjrzeli się zasadom funkcjonowania hubów humanitarnych łączących oddelegowanych pracowników instytucji publicznych, funkcjonariuszy instytucji totalnych i niezliczonych wolontariuszy, którzy zapragnęli pomagać uchodźcom. W dziewięciu punktach przeprowadzili oni blisko 90 ankiet i wywiadów. Głównym celem było zbadanie motywacji, odczuć oraz stopnia zaangażowania w pomoc. Ponadto zebrane zostały również opinie i obserwacje między innymi na temat zaangażowania społeczeństwa obywatelskiego, wkładu poszczególnych grup, instytucji i organizacji czy możliwości współpracy ponad podziałami.

 

Dzięki tym badaniom udało nam się poznać unikatowe historie osób działających w punktach recepcyjnych oraz ich przeżycia, o których przeczytać możesz poniżej. Pełny tekst pod zdjęciami.

   Pełny tekst tutaj:

    W ubiegły czwartek (7 kwietnia 2022 r.) grupa studentów z Centrum Europejskiego UW, tj. Szymon Bogusz, Oleksii Czeplanski i Mateusz Ryczek (pod czujnym okiem inicjatora przedsięwzięcia: dr hab. Mikołaja Rakusa-Suszczewskiego) wyruszyła na czterodniowe warsztaty i badania terenowe na granicę polsko-ukraińską. Ich – naszym celem było przyjrzenie się unikalnemu zjawisku, tzw. punktów recepcyjnych dla uchodźców; zasadom funkcjonowania tych hubów humanitarnych łączących oddelegowanych pracowników instytucji publicznych, funkcjonariuszy instytucji totalnych i niezliczonych wolontariuszy, którzy zapragnęli pomagać uchodźcom. W dziewięciu punktach przeprowadziliśmy z nimi blisko 90 ankiet i wywiadów. Interesowały nas ich motywacje, odczucia, stopień zaangażowania w pomoc, a także opinie i obserwacje między innymi na temat zaangażowania społeczeństwa obywatelskiego, wkładu poszczególnych grup, instytucji i organizacji czy możliwości współpracy ponad podziałami. Dzięki temu udało nam się poznać unikatowe historie osób działających w punktach recepcyjnych oraz ich przeżycia.

    Pierwszego dnia naszego wyjazdu odwiedziliśmy dwa punkty – w Dorohusku i Horodle (woj. lubelskie). W pierwszym odbyliśmy rozmowy z kierownictwem, koordynatorkami delegowanymi do pracy w punkcie z urzędu i zapleczem technicznym (m.in.:  z kucharkami z Koła Gospodyń wiejskich). Do bardziej osobliwych i mniej oczywistych postaci, z którymi porozmawialiśmy, należała Irlandka pracująca na co dzień w zakładzie pogrzebowym w swoim kraju, która bez żadnego związku z Polską wyruszyła na pomoc uchodźcom, a także amerykański żołnierz walczący na Ukrainie w legionie ochotników z całego świata. Ponieważ został ranny i nie mógł kontynuować walk, przyjechał do Polski pomagać jako wolontariusz w punkcie recepcyjnym. Chwała Bohaterom! Na miejscu byli również Świadkowie Jehowy, którzy bez większego problemu dali się namówić na udział w ankiecie, oraz zakonnik z brodą siwą i długą do pasa. Ten, nie tylko nie chciał z nami porozmawiać, ale nawet odmówił ustawienia się do zdjęcia w celu pozostawienia śladu zaangażowania kościoła w pomoc w punktach recepcyjnych(cyt.: profesor zapytał go: „Nam by bardzo zależało, żeby mieć księdza z brodą na zdjęciu”).

    Po wizycie w pierwszym i dość sfeminizowanym punkcie, trafiliśmy na punkt silnie zmaskulinizowany w Horodle. Tu rozmawialiśmy z warszawskim urzędnikiem ds. cudzoziemców, ratownikami medycznymi, kilkoma wolontariuszami ze społeczności lokalnej, w tym z nastolatkami ze szkoły i ich rozmownym wuefistą, którego niecodzienną motywacją do pomocy była chęć podszkolenia języka ukraińskiego, jako że z Ukraińcami styczność miał już wcześniej – w międzynarodowej grupie rekonstrukcyjnej Gotów. Po pierwszym dniu i dwóch pierwszych punktach zatrzymaliśmy się na noc w Hrubieszowie, gdzie w żydowskiej restauracji znajdującej się naprzeciw prawosławnej cerkwi i w bliskim towarzystwie kościoła katolickiego ugasiliśmy głód i pragnienie dzieląc się wzajemnie pierwszymi wrażeniami, odczuciami i wnioskami. Odnotowaliśmy, powszechnie już zresztą komentowany, brak przedstawicieli kościoła. Mieszkańcy lokalnych wsi i osoby obsługujące punkt potwierdziły jego niewystarczające zaangażowanie, nieporównywalne do aktywności państwa, samorządów, społeczeństwa obywatelskiego i organizacji pozarządowych. Dostrzegliśmy, że motywacje do pomocy były w gruncie rzeczy do siebie zbliżone, podobnie do opinii na temat potrzeby uznania ich pracy, przewidywania dotyczące losów kryzysu uchodźczego, obserwacje na temat nadużyć czy stopnia restrykcji obowiązujących w punktach. A że my, z kolei, wcale nie możemy liczyć na bezwarunkowe zaufanie – była i podejrzliwość, i rezerwa, a przede wszystkim kilka razy odmówiono nam udziału w badaniach. Prawdę powiedziawszy każdorazowo była to walka o możliwość przeprowadzenia ankiety, połączona z nieufnością i strachem podsycanym zwłaszcza przez służby mundurowe.

    Drugi dzień badań obfitował w niemniej wrażeń, pracy i wniosków z nich płynących. Jadąc wzdłuż granicy polsko-ukraińskiej w kierunku południowym zatrzymywaliśmy się kolejno w Dołhobyczowie, Lubyczy Królewskiej i Krowicy Samej. Do rozmów szczególnie wartych przytoczenia należą te z dwoma ratownikami medycznymi, o których powiedzieć, że byli zmuszeni pracować w spartańskich warunkach, to nie powiedzieć nic. Zostali bowiem oddelegowani do pracowania w budynku, nad którym, jak mówili, wisiała groźba zawalenia. Jakby tego było mało, nie było w nim toalety, więc korzystali z ToiToja, dopóki… nie został im odebrany. Jak więc łatwo się domyślić, ratownicy ci mieli podejście dość krytyczne wobec organizacji punktów recepcyjnych. Z naszych wstępnych obserwacji wynikało jednak, że w tej opinii o punktach recepcyjnych byli dość odosobnieni. Mało było osób, zarówno drugiego dnia naszych badań, jak i w ogóle, które pytane czy mają coraz krytyczny stosunek do organizatorów punktów recepcyjnych, odpowiadałoby, że „tak”.

    Wydaje nam się, że Lubycza Królewska, drugi największy punkt, w którym byliśmy, okazała się najbardziej przyjazna (przynajmniej) dla badaczy. Ludzie byli tam otwarci na rozmowy, chętnie brali udział w naszym przedsięwzięciu, ze wszystkich dziewięciu punktów to właśnie tu zapełniliśmy najwięcej ankiet odpowiedziami osób pomagających. Wśród naszych rozmówców znaleźli się np. wicedyrektorka szkoły, która po godzinach pomagała w punkcie zorganizowanym na terenie jej szkoły ; absolwentka kulturoznawstwa Uniwersytetu Warszawskiego mieszkająca przez jakiś czas w Afganistanie, dziennikarka z Hongkongu, która skoro tylko dowiedziała się o możliwościach pomagania uchodźcom z Ukrainy porzuciła marnie płatną pracę w Chinach i zaangażowała się jako wolontariuszka w ramach Polskiej Akcji Humanitarnej. Rozmawialiśmy również z jedynymi w tym punkcie przedstawicielkami kościoła katolickiego. Siostry Mniejsze Maryi Niepokalanej pokazywały czym jest postawa prawdziwie chrześcijańska. Poza tym rozmawialiśmy z miejscową psycholożką, kawalerami maltańskimi, uchodźczyniami z Ukrainy, które zostały zatrudnione w punkcie jako wolontariuszki, Holendrem z ADHD wysyłającym tony mięsa do Ukrainy (musieliśmy wyglądać na niedojedzonych bo dał nam kawał pieczonego schabu), a nawet z przemiłą panią z WOT.

    Żołnierze WOT-u, obok Policji, okazali się najmniej chętną na wywiady grupą społeczną, ciągle kręcili nosem i podejrzliwie nas podglądali. Najczęściej odsyłali też do swoich rzeczników, choć ciągle im tłumaczyliśmy, że nie reprezentujemy mediów.  Ci, którzy ostatecznie wzięli udział w anonimowym kwestionariuszu, kwękali, że ich zwierzchnicy dojdą, kto „sypnął”. Spośród pozostałych ośmiu punktów, w zaledwie dwóch, przedstawiciele WOT-u zgodzili się na rozmowy (musieli być obecni w każdym z nich, jako że odpowiadali za ich bezpieczeństwo), ale działo się to zawsze po długotrwałych negocjacjach, przekonywaniu i zapewnieniach o nieszkodliwości naszych ankiet. Targi z WOT oraz ich ogólne nastawienie przypomniały nam starą goffmanowską prawdę o totalności instytucji wojska, nie tylko tego zawodowego, ale też tego z wyboru (członkowie WOT na co dzień zajmują się zazwyczaj zupełnie innymi rzeczami). Paradoksalnie udało się porozmawiać z żołnierzami już na podkarpaciu gdzie spodziewaliśmy się największego dystansu i podejrzliwości.  Nasze przewidywania w tym względzie okazały się słuszne, o czym więcej trochę później.

    Drugi dzień domknęła nieco mniej jednoznaczna wizyta w wsi Krowica Sama. Mniej udana, bo odmówili nie tylko standardowo odmawiający członkowie WOT-u, ale także Świadkowie Jehowy, którzy wraz z wotowcami jak jeden mąż zasłaniali się rzecznikiem – jakimś nadczłowiekiem, który sam jeden może występować i przemawiać w ich imieniu. Zdenerwował nas szczególnie rozgorączkowany dowódca lokalnego WOT-u, który każdemu z osobna powtarzał, że nie mamy prawa robić zdjęć (i który, dało się odczuć, że najchętniej by nas wyprosił). Udało się mimo wszystko porozmawiać z niezwykle sympatyczną i życzliwą koordynatorką, paniami kucharkami należącymi do Koła Gospodyń Wiejskich (każdemu z nas zapakowały po kanapce na drogę i dużą paczkę wafelków), a Profesor miał okazję wykazać się znajomością francuskiego rozmawiając z grupą strażaków z Francji, zachwyconych skalą hojności społeczeństwa polskiego, jego solidarnością i mobilizacją do pomagania uchodźcom.

    Trzeci dzień, to wspomniane Podkarpacie i dwa punkty w Korczowej, Medyce oraz jeden w Łodynie. Wizyty w tych punktach potwierdziły to, co przypuszczaliśmy:  czym dalej na południe, tym więcej nieufności, podejrzliwości, rezerwy, hierarchiczności i restrykcji (choć na pytanie o zbyt dużą liczbę restrykcji bodaj nikt i nigdzie nie odpowiedział, że są za duże). Długo, bo prawie godzinę czekaliśmy na zgodę od głównej koordynatorki drugiego punktu w Korczowej/Młyny, największego zresztą punktu ze wszystkich, do których trafiliśmy i prawdziwej Wieży Babel gdzie mówiono wszystkimi językami świata. W oczekiwaniu na zgodę zwierzchników, mieliśmy okazję porozmawiać z sympatycznymi antropolożkami z Uniwersytetu Warszawskiego, które także prowadziły swoje obserwacje uczestniczące, co wymagało od nich przebywania w punkcie całymi dniami i wcielenia się w rolę wolontariuszek rozmawiających z innymi pomagającymi i uchodźcami, którym ta pomoc była i jest udzielana.

    Po otrzymaniu zielonego światła od koordynatorki punktu zabraliśmy się do roboty. Rozmawialiśmy z ratownikami medycznymi, którzy – poza ankietą – opowiadali ciekawe rzeczy na temat funkcjonowania służby zdrowia, spotkaliśmy wielu wolontariuszy z zagranicy: Białorusi, Izraela, USA, czy Irlandii. Ich liczba już znacząco spadła względem początkowego etapu działalności punktów. Chcieliśmy porozmawiać także ze starszym panem przebranym za klauna, ale nikt z nas nie miał serca odciągać go od dzieci bawiących się w tych iście surrealistycznych warunkach, w niczym nieprzypominających tradycyjnych przedszkoli czy kawiarenek dla dzieci.

    Nie udało nam się dostać do punktu pomocy humanitarnej w Przemyślu. Zniechęciły nas obostrzenia medyczne i konieczność przeprowadzenia testu anty-covid’owego. Zreszta, co tu kryć, górę wzięło nasze lenistwo i prawdziwe zmęczenie, a na pewno przekonanie, że do tego momentu i tak wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Rosła w nas również niechęć do konfrontacji z totalnym wymiarem instytucji „punktu recepcyjnego”. Przy okazji dostrzegliśmy, pół żartem pół serio, nową instytucję totalną jaką jest samo województwo podkarpackie (chyba stworzyliśmy nowy kod kulturowy).

    Wizytacją w Łodynie zakończyliśmy badawczą część naszej wyprawy. Porozmawialiśmy tam z wotowcami, strażakami, kucharkami i urzędniczkami delegowanymi z województwa i samorządów. Konieczność długiego namawiania koordynatorki zarządzającej punktem do tego, by pozwoliła nam przeprowadzić wywiady, utwierdziła nas w przekonaniu o nieufności, dystansie i rezerwie, które rządzą w tej części kraju. To jeden z licznych wniosków, które nam się nasunęły (być może zresztą nietrafny i krzywdzący dla tych, którzy ostatecznie przełamali swoją podejrzliwość). Przechodzimy do fazy analitycznej i dalej będziemy się dzielić swoimi wnioskami i zebranymi danymi. Odbyta przez nas czterodniowa podróż była dla nas niezwykle ważnym i budującym doświadczeniem. Budującym, bo udzieliła nam się energia pomagających, ich entuzjazm, który nie mijał mimo zmęczenia i społecznych różnic. Podziwiamy ludzi, których spotkaliśmy za ich wysiłek i bezinteresowność. Obserwowanie ich było czymś niecodziennym i jakby na przekór tej pełnej podziałów i wzajemnej niechęci codzienności. Mamy przekonanie, że praca, jaką wykonaliśmy w minionym tygodniu, była warta zachodu. Udokumentowanie nowego zjawiska i niespotykanego wcześniej w polskich realiach fenomenu tzw. „punktów recepcyjnych” być może pozwoli nam cokolwiek wnieść w badania społeczne, a na pewno pozwoli udokumentować ten niecodzienny ruch społecznej mobilizacji na rzecz uchodźców dotkniętych tragedia wojny, okrucieństwa i cierpienia. Poznaliśmy nie tylko logikę działania punktów recepcyjnych, ale także zderzyliśmy się z dramatycznymi historiami samych uchodźców, które jednak układają się w zupełnie inną opowieść. .

    Chcielibyśmy na koniec nie tylko wyrazić nasze olbrzymie uznanie za wykonywaną pracę przez wolontariuszy i pracowników odwiedzonych przez nas punktów recepcyjnych, jak i wdzięczność za wkład w nasze badania, ale także gorąco podziękować dyrekcji Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego na czele z panem dyrektorem dr hab. Kamilem Zajączkowskim za wsparcie, zarówno to ludzkie, jak i finansowe, bez którego nasze badanie nie byłoby możliwe. Bardzo dziękujemy!